"Tu się wyklepie, tam położy szpachlę i jakoś to będzie".
Podobnie jest w tej grze. Komu podobało się Destruction Derby, ten przy Flatoucie 2: Apokalipsa
będzie czuł się jak na starych/nowych śmieciach. Dosłownie. I nie chodzi
tu o to, że gra jest do niczego, wręcz przeciwnie.
"No, uważaj z tym olejem, niecałe pół roku temu garaż sprzątałem!"
Pierwsze co nas uderza w oczy to ciężki klimat brudu, lepkiego oleju i
zapachu pomieszanej benzyny z zeszłorocznym kurzem wymiecionym spod
szafki na narzędzia. Od razu wiemy, że nie jest to grzeczna wyścigówka z
samochodami o lśniącym lakierze. Fakt. Tutaj jedyne co błyszczy się w
słońcu to nowe rysy na zardzewiałej blasze. Całości dopełnia ciężka, lecz
idealnie pasująca do klimatu muzyka.
"A w zeszłym roku klepaliśmy Jelcza. Po wszystkim okazało się, że wyszedł
nam przystanek autobusowy".
Klepania jest dużo, ale tylko podczas wyścigu. To my klepiemy kogoś, to
ktoś nas. I to nie za darmo. Każde uderzenie w przeciwnika, wypchnięcie
na drzewo, budynek, czy inny element otoczenia, uzupełnia nam pasek
nitro. Warto więc jeździć agresywnie, lecz należy przy tym uważać, bo
przeciwnicy stosują tę samą taktykę. Ponadto, pod koniec każdego wyścigu,
gra wybiera kierowców do niecodziennego rankingu i przyznaje im dodatkowe
pieniądze za np. największe uszkodzenie reszty przeciwników. Oczywiście
po wszystkim samochód w garażu znów jest nieuszkodzony.
"Nic na siłę, wszystko młotkiem!"
Twórcy gry postanowili nie kupować licencji na istniejące w
rzeczywistości pojazdy. Ale to nic. W tej grze naprawdę zupełnie obojętne
jest, czym jeździmy i jak jeździmy. Co prawda, można doszukać się w
nadwoziach prawdziwych, znanych nam samochodów, ale nie ma to najmniejszego
znaczenia. Tu trzeba po prostu przetrwać, zwłaszcza, że każdy z
przeciwników ma swój własny styl jazdy i nastawienie do innych
uczestników zmagań. Klimat tej gry udzielił mi się już w trzecim wyścigu,
w którym raczej szukałem okazji do kontaktu i zniszczenia przeciwnika,
niż uzyskania dobrego czasu i miejsca.
Wszystkie wozy są starannie wykonane, ulegają uszkodzeniom i prowadzą się
w sposób czysto zręcznościowy. Oczywiście czujemy różnice w mocy i masie między poszczególnymi samochodami. Niską i lekką imitacją Mustanga nie przepchniemy wielkiego pick-upa, ale wygramy z nim na prostej.
Do tego nasz pojazd możemy modyfikować i usprawniać mechanicznie.
"Za szopą w lewo, między tamtymi drzewami, na dach i do mety".
Trasy prowadzą przez miasta, lasy, kanałami i każdą możliwą drogą, jaka
przyszła do głowy pracownikom studia Bugbear Entertainment. Jeśli tylko w
zawierusze zmagań z jedenastką przeciwników znajdziemy chwilę czasu, by
porozglądać się na boki, dostrzeżemy, że na szutrze widać śladu opon,
gdzieś obok nas przelatuje zabłąkane krzesło, w które uderzył jeden z
zawodników, jadących przed nami, światło słoneczne przebija się przez
konary drzew a na polu faluje zasiane zboże.
"Sport to zdrowie!"
No, nie zawsze. Tych konkurencji, w których możemy wziąć
udział, lepiej nie próbować w domu lub na dworze z kolegami. Zrodziły się
one chyba w umyśle pacjenta zamkniętego oddziału psychiatrycznego o
zaostrzonym rygorze, ale są zabawne. Generalnie polegają na rozpędzeniu
samochodu i wystrzeleniu kierowcy: jak najwyżej, jak najdalej, do celu
itp...
"Primo non nocere."
Nie brakuje oczywiście wcześniej wspomnianego trybu znanego z Destruction
Derby - areny - gdzie przeciwnicy stają na obrzeżu okręgu i mają za
zadanie zniszczyć się nawzajem. Ostatni wygrywa.
Całości dopełnia możliwość gry w sieci z żywymi przeciwnikami. Dostępny
jest również ranking, dzięki któremu wiemy, jaki czas lub wynik na danej
trasie lub arenie osiągnęliśmy w porównaniu z graczami z całego świata.
Ciężko ocenić tę grę. Jest zupełnie inna niż większość wyścigówek, jakie
znamy, jednak "inna" nie znaczy "gorsza".
Na pewno spodoba się miłośnikom starego, dobrego Destruction Derby,
bezpardonowej walki i totalnej rozwałki.
|
|